środa, 6 maja 2015

Północny Wietnam. Prowincja Lao Cai.


Do wioski Lao Chai, położonej wśród bajecznych tarasów ryżowych zaprowadziły mnie spotkane wcześniej w górach kobiety z plemienia Black Hmong. Region ten zamieszkany jest przez kilkadziesiąt grup etnicznych, z których każda posiada odmienny język, obyczaje, własne, często bardzo kolorowe stroje. Dzieci w tym regionie z reguły od wczesnych lat ciężko pracują na polach ryżowych i w gospodarstwie, a nauka w szkole jest dla nich w pewnym sensie wytchnieniem, odpoczynkiem. Poza tym pomagają swoim matkom wykonywać i sprzedawać różnego rodzaju pamiątki (głównie wyszywane, ręcznie barwione chusty i inne drobne, tkane ozdoby)... Nie ma tu laptopów, tabletów, psp i innego tego typu sprzętu. Pomimo masy obowiązków dzieci są radosne (oczywiście pozując do zdjęcia stają się na chwilę "poważne"). Będąc tam pomyślałem, że w sumie nie wszędzie na świecie XXI wiek znaczy to samo...
    
Ryżowe tarasy w okolicach Sapa
Z Sapa jechaliśmy do Lao Chai samochodem terenowym ponad godzinę. Pewnie dotarlibyśmy tam dużo szybciej, ale co jakichś 500 metrów prosiliśmy kierowcę o zatrzymanie się, bo widoki na tarasy ryżowe i zagubione wśród nich małe domki tubylców nie pozwalały nam na beztroski przejazd. Trzeba było to sfotografować. Zwłaszcza, że w tym rejonie ładna, bezchmurna pogoda trafia się niezbyt często. Niektórzy przyjezdni czekają czasem tygodniami by chmury się rozstąpiły i pozwoliły na podziwianie niesamowitych widoków jakie przyroda wespół z ludzką ręką tutaj stworzyły. Nam przytrafiło się jak ślepej kurze ziarno... Mieliśmy tu zostać dwa dni, a już pierwszy z nich był dość słoneczny i pogodny. Co za szczęście.

Zagubiony domek pośrodku tarasów ryżowych
Kobiety z ludu Black Hmong
Zatrzymywaliśmy się więc na każdym zakręcie wijącej się jak wąż drogi i chłonęliśmy widoki bezkresnych dolin i wzgórz, poorane gęstą siecią pól ryżowych niczym twarz starca zmarszczkami. Im dalej jechaliśmy, tym widoki stawały się jeszcze piękniejsze. Naszym "ochom", "achom" i "łałom" nie było końca. Kiedy się zatrzymywaliśmy, jak spod ziemi pojawiały się wokół nas grupki kilkuletnich dzieci, których celem było sprzedanie nam drobnych wyrobów tutejszego rękodzieła (głównie plecionych opasek na rękę i torebek na szyję). Na początku kupowaliśmy od nich dużo tych drobiazgów, ale potem już mieliśmy pełne ręce upominków i musieliśmy kolejnym grupkom odmawiać, co skądinąd niezbyt je zniechęcało do dalszego nagabywania. W końcu dojechaliśmy do wiszącego nad rzeczką mostu i tam mieliśmy kontynuować wędrówkę pieszo. Nasz kierowca miał na nas zaczekać w tym miejscu. Umówiliśmy się, że wrócimy za około 3 godziny. Przed mostem czekała już na nas grupka kobiet pochodzących z okolicznej wioski Lao Chai. Kobiety należały do plemienia Black Hmong, które jest jednym z bardziej licznych w tym regionie. Wszystkie ubrane były w charakterystyczne stroje o barwie indygo. Materiał jest tu tradycyjnie barwiony (rośliny bogate w barwnik rosną sobie przy drodze). Poza strojami kobiety miały też na sobie dużo kolorowych ozdób i charakterystyczne getry na nogach. Niecodzienny wygląd tych kobiet przypadł nam od razu do gustu. Ich bezpośredniość również nie pozostawiała wątpliwości co do tego kto będzie nas oprowadzał po tutejszej okolicy.

Wietnamskie witraże
Po kilku chwilach szliśmy już w towarzystwie naszych uroczych przewodniczek w stronę wioski z której pochodzą. Panie posługiwały się łamaną angielszczyzną, która pozwalała nam komunikować się w podstawowych tematach. Najbardziej interesowały je nasze rodziny, ile mamy dzieci i w jakim wieku oraz ile sami mamy lat, czym się zajmujemy w życiu... Próbowały też wymówić nasze imiona. My z równym trudem powtarzaliśmy wyrazy z ich języka. Kobiety z plemienia Black Hmong posługują się bardzo dźwięcznym dialektem z charakterystycznymi zaśpiewami i długimi końcówkami fraz. Nawet w momencie gdy używały angielskich słów, wypowiadały je bardzo śpiewnie i z akcentem zapożyczonym ze swego dialektu. Do wioski szliśmy około godzinę, a wydawało się jakby to była chwila. Pochłonięci rozmowami, podziwianiem sielskich pejzaży i fotografowaniem okolicy doszliśmy do Lao Chai.

Ryżowe tarasy cd.
Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę miejscowej szkoły podstawowej, w której spotkaliśmy małe grupki uczniów i obejrzeliśmy kilka przykładowych klas. Na ścianach budynku oraz w jego wnętrzu pełno było rysunków przedstawiających postaci znane z bajek. Dzieci chętnie pozowały do zdjęć, a nasze przewodniczki oprowadzały nas po różnych zakamarkach tej ciekawej placówki. Po wyjściu ze szkoły przeszliśmy jedyną ścieżką prowadzącą przez całą wioskę. Przyglądaliśmy się zajętym codziennymi obowiązkami mieszkańcom. Większość spędzała czas w bardzo pracowity sposób, zajmując się gospodarstwem, uprawą ryżu, kopiąc kolejne tarasy. Dzieci w bardzo różnym wieku wykonywały pracę u boku rodziców. Pomagały też w wypasie bydła i poganiały stada gęsi, które są tu hodowane w dużych ilościach. Na koniec naszego zwiedzania dogadaliśmy się z naszymi przewodniczkami jakie miejscowe pamiątki chcielibyśmy tutaj nabyć. Po kilku minutach zaradne kobiety wróciły z pełnymi reklamówkami. Były w nich różnokolorowe chusty (także te barwione indygo), różnego rodzaju torebki i wiele innych drobnych upominków. Po zwyczajowym targowaniu zakupiliśmy od nich to co najbardziej przypadło nam do gustu i nastąpił moment w którym mieliśmy się pożegnać. Wracaliśmy sami tą samą drogą, po drodze spotykając inne małe grupki turystów prowadzonych przez kolejne kobiety Hmongów. Za wiszącym mostem czekał na nas uśmiechnięty kierowca. Wracając do Sapa jeszcze kilka razy zatrzymywaliśmy się na poboczu drogi. Po godzinie wróciliśmy do hotelu. Dopiero teraz poczuliśmy, że jesteśmy bardzo głodni i pora ruszyć do miasta, by popróbować lokalnych przysmaków. Po chwili siedzieliśmy już w lokalnej restauracji. Na początek kelner zaserwował nam krem z dyni oraz talerz pełen słodkich owoców. Na drugie danie każdy z nas wybrał potrawę z ryżem, warzywami i różnego rodzaju mięsem. Na deser było ciasto. W sumie taka mieszanka wietnamskiej i europejskiej kuchni, przyprawiona lokalnymi dodatkami. Po tak sutej obiadokolacji postanowiliśmy z Tomkiem skorzystać z hotelowego krytego basenu. Okazało się, że nikt inny spośród hotelowych gości nie wpadł na podobny pomysł i mieliśmy cały basen tylko dla siebie. O ile podczas całego pobytu w Wietnamie temperatury oscylowały wokół 40 stopni Celsjusza, to Sapa była tu wspaniałym wyjątkiem. W ciągu dnia 25 stopni było ogromnym powiewem świeżości. W nocy temperatura spadała nawet do 10 stopni - znajdowaliśmy się na dużej wysokości w górach, stąd tak niecodzienne jak na ten rejon świata temperatury.

Okolice wioski Lao Chai
Pokoje w hotelu były bardzo komfortowe, ale największą ich zaletą były tarasy z magicznym widokiem na okoliczne góry. Nasz hotel zbudowany został na brzegu stromej skały i wchodząc do lobby zjeżdżało się windą kilka pięter niżej by dotrzeć do naszych pokoi. Mimo to z poziomu tarasu wydawało się jakbyśmy byli bardzo wysoko. Dzikość okolicznych gór bardzo mnie zauroczyła. Były one pokryte gęstym ciemnozielonym dywanem dżungli. Tylko gdzieniegdzie pojawiały się małe domki lub inne zabudowania.

Ciężka praca na polach ryżowych
Kolejny dzień przywitał nas już pochmurną pogodą. Co chwilę padał rzadki deszcz. Chmury opuściły się na wysokość domów, spowiły też większość gór. Tylko od czasu do czasu wiatr je przewiewał i to tu to tam odsłaniał fragmenty przełęczy i przepastnych wąwozów. Postanowiliśmy zwiedzić Sapę, zwłaszcza, że do miasteczka codziennie przyjeżdżało wielu mieszkańców okolicznych wiosek, reprezentujących różne grupy etniczne. Sapa jest miejscem, gdzie mogą oni sprzedawać swoje wyroby i kupować za to różne potrzebne im rzeczy. Jako że nasz hotel usytuowany był już w centralnej części miasteczka, nie musieliśmy daleko chodzić, żeby je dokładnie zwiedzić. W samym sercu Sapy znajduje się budynek lokalnych władz, kościół katolicki oraz spory amfiteatr. Idąc dalej docieramy do lokalnego jeziorka na którym można popływać na rowerach wodnych. Nietypowy jak na Wietnam klimat tego miejsca wynika z faktu, iż założone ono zostało przez kolonizatorów francuskich jako ośrodek sanatoryjny. Sapa jako żywo może przypominać nam niektóre francuskie kurorty w Alpach. Co prawda bogactwo nie kłuje tu w oczy jak w europejskich miasteczkach, nie za wiele tu dobrych samochodów i pięknych domów, ale zdarzają się drogie hotele i restauracje...

Lao Chai
Chodząc uliczkami Sapy byliśmy co chwilę zaczepiani przez przedstawicielki lokalnych grup etnicznych (głównie Hmongów), które chciały nam sprzedać swoje kolejne wyroby. Czasem ciężko było się od nich uwolnić, zwłaszcza jeśli podchodziły większą grupą i każda miała coś do powiedzenia. Mieliśmy już mnóstwo pamiątek tutaj kupionych więc grzecznie, z uśmiechem odmawialiśmy. Poszedłem też w kilka miejsc, które położone były na peryferiach miasteczka. Miałem nadzieję na zrobienie zdjęć odsłaniających się miejscami spomiędzy gęstych chmur pejzaży. Tego dnia jednak trudno było o tego typu fotografowanie. Wróciłem do centralnej części Sapy i zwiedzałem ją dalej, chłonąc niezwykłą atmosferę tego miejsca.

Na korytarzu szkoły podstawowej w Lao Chai
Przyszedł niestety moment w którym musieliśmy opuścić Sapę i udać się w powrotną drogę do Hanoi. Wyjeżdżając zatrzymaliśmy się jeszcze kilka kilometrów od miasteczka, bo zauważyliśmy piękne tarasy ryżowe na zboczach drogi. Kiedy tylko wysiedliśmy z naszego pickupa podeszła do nas rodzinka z plemienia Red Dao. Było to kilka kobiet w różnym wieku wraz z małą grupką dzieci. Ich stroje i ozdoby były bardzo ładne, z dominującym kolorem indygo i czerwonym. Kupiliśmy od nich jeszcze jakieś drobiazgi i zrobiliśmy im sporo zdjęć, bo zarówno okolica jak i napotkane w tym miejscu osoby były wyjątkowo urocze. Była tam młoda mama z synkiem, którego nosiła na plecach. Dowiedzieliśmy się od niej, że jej synek ma już 4 lata, ale ma chore nogi i nie może samodzielnie chodzić. Codziennie przemierza ona z synkiem duże odległości ze swej wioski, aby sprzedać swoje wyroby i zarobić na życie i leczenie dziecka. Bardzo się wzruszyłem losem jej i tego chłopczyka i postanowiłem właśnie od nich kupić parę rzeczy, płacąc dużo więcej niż chciała. Nie pierwszy raz podczas pobytu w Wietnamie pomyślałem też, jak bardzo uśmiechnięci są tutaj ludzie, jaka radość bije z ich twarzy, oczu. Pomimo przeciwności losu, trudnej sytuacji mają w sobie wiele ciepła i radości z życia. Tego można się od nich uczyć... 

Kobiety z grupy etnicznej Black Hmong (Lao Chai)

Typowa maskotka dzieci w tych okolicach - martwy szczur

Młoda kobieta z plemienia Red Dao (okolice Sapa)

Mama z synkiem wywodzący się z plemienia Red Dao

Urocza rodzinka Red Dao na przedmieściach Sapa

Kobieta z synkiem z plemienia Red Dao (czyt. Zao), region Sapa, północny Wietnam... Mien, Yao, wiet.: Dao - lud mieszkający w Chinach i na Półwyspie Indochińskim w Wietnamie, Laosie i Tajlandii. Sami określają się mianem "Iu Mien". Mówią językiem yao (mien), należącym do rodziny językowej hmong-mien (miao-yao). Reprezentują najwcześniejszą warstwę etniczną ludności w południowych Chinach. Trwająca do dziś migracja Yao na południe spowodowana wypieraniem przez Chińczyków, powoduje osiedlanie się enklawami, w górskich trudno dostępnych terenach. W Wietnamie żyje kilka grup etnicznych tej narodowości. Według spisu z 1999 r. przynależność do Dao (wymowa zao lub jao, tak oficjalnie się ich nazywa w Wietnamie) zadeklarowało 620 538 osób.

Moja przewodniczka po okolicy Lao Chai

Pierwsze chaty w wiosce Lao Chai

Lao Chai

Wypas bydła z tatą

Kobiety z plemienia Dao w centrum Sapa

Nieśmiały uśmiech Dao Lady

Na rozstajach dróg w Sapa

Sędziwa przedstawicielka Red Dao

Sapa przykryta chmurą to widok tutaj bardzo częsty...

Zbiory się udały...

Chrześcijanka z ludu Black Hmong

Mnisi buddyjscy z Hanoi na wycieczce w Sapa

Kobieta z ludu Red Dao
Chłopczyk przebrany w mundur wietnamskiego policjanta w Sapa.

Mama z synkiem z plemienia Red Dao

Na polach ryżowych w prowincji Lao Cai

Tarasy ryżowe w okolicach Sapa

W drodze do wioski Tavan

Jedna z małych wiosek w prowincji Lao Cai


W wiosce Lao Chai

Gospodarstwo w wiosce Lao Chai

W drodze ze szkoły na moście w Tavan

Ciężka praca na polu ryżowym



Przed domem w małej wiosce po drodze z Lao Cai do Sapa

Lao Chai

Dziewczynka w wiosce Lao Chai

Dzieci ze szkoły w wiosce Lao Chai

Nasze przewodniczki z Lao Chai

Przed jednym z domów w wiosce Lao Chai


Rzeźba zaklęta w skale, Lao Chai

Pożegnanie z naszymi przewodniczkami

Dziewczynka z wioski Lao Chai

Mama z synkiem w wiosce Lao Chai

Tak jak u nas małym dzieciom kupuje się różnego rodzaju gryzaki na swędzące dziąsła, tak w wioskach w okolicach Sapa (Pn Wietnam) takie gryzaczki naturalnie same chodzą po domu i czasem udaje się je schwytać. Jednak nie jest to idealne rozwiązanie, gdyż nie są one w stanie na dłuższą metę przeżyć miętoszenia w rękach, ściskania twardymi dziąsłami za ogon oraz ciągłego oblizywania stópek... Byłem świadkiem jak ten szczurek wypadł chłopcu z rąk na ziemię, a mama schyliła się i podała malcowi sztywnego już gryzaczka ponownie do ręki... Co kraj to obyczaj :)


Córeczka z tatą w czasie wypasu bawołów

Podstawowa siła pociągowa w tych okolicach - bawoły.

Mama z dzieckiem z plemienia Black Hmong w centrum Sapa


Kobiety z plemienia Dao w Sapa

Dodaj napis

Kawiarenka zagubiona wśród ryżowych tarasów

Randka w jednej z restauracji w Sapa

Miasteczko Sapa jest położone kaskadowo na wzgórzach, a jego uliczki często bywają dość strome

Dziewczynka w centrum Sapa

Kobieta handlująca żywym drobiem w Sapa

Mnisi z Hanoi na wycieczce w Sapa

Wesoła kobieta z plemienia Black Hmong

Kobiety z grupy etnicznej Black Hmong

Jeśli na rodzinne zakupy to tylko do Sapy

Sędziwa przedstawicielka ludu Red Dao

Zbiór ryżu

Ścięte łodygi ryżowe transportuje się na wszelkie sposoby




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dodaj komentarz